Zupełnie nie pamiętam jak do owego Lons - le Saunier dojechaliśmy. A nie, pamiętam!
Było to mnie więcej tak, że pod jakimś Makdonaldem spotkaliśmy się z Adasiem i Bomblem, plus jeszcze jakiś Francuz łapał. Machamy, machamy i jakiś samochód stanął, podbiegłem, szybka, typowa już i wyuczona konwersacja: Bonżur du ju spik inglisz - jes aj du - ken ju tejk mor pipl? - of korz. No i fajnie. Wołam więc tymi słowy: Adaś szybciej kurwa!, a pani owa słysząc to mówi: no cześć.Okazało się, że ma na imię Sabina i we Francji mieskza już kilka ładnych lat, spakowała więc nas krajanów i owego Francuza i w drogę. Rozmowa szła jak złoto, ale w końcu trzeba było się pożegnać i tak podwiozłą nas dużo dalej niż jechała.
Następny samochód (coś tam mi świta gdzie i jak złapany) prowaziła sympatyczna kobieta, z którą ponarzekaliśmy trochę na świat, ceny itd, a gdzy po drodze zobaczyliśmy owego Francuza, co to z nami chwile jechał, jakos i jego zapakowaliśmy. Trzeba sobie pomagać. Kojarzę też, że zjazd na Lons le Saunier minęliśmy, ale ona zreflektowawszy się (bo jechała do Lyonu), zawróciła i wysadziła nas w owym Lons le Saunier.
Kwestia noclegu ledwo zdążyła się pojawić, a już była załatwiona. Szedłęm sobie radośnie popijając piwo, kiedy to krzyknał już nie pamiętam skąd Adaś, żeby je chować, bo oto załatwił nocleg. Młoda kobiecina, co to go wiozła miała znajomego, który to lubił mieć gości. Cztery osoby z naszej zacnej kompanii odpadały (Dwoje miało nocleg gdzie indziej, dwoje pojechało dalej), więc do przenocowania było "tylko" 9 z nas.
Właściciel mieszkania był przesympatyczny, dał nam kanciapę do spania i dostęp do prysznica. No i w drodze na dworzec po odbiór damskiego trio spotkaliśmy Andre z Brazylii, który to z racji posiadania przeze mnie dredów zwykł nazywać mnie bratem. I tak to było w tym Lons le Saunier.