Wczesnym rankiems iedzielśmy już w pociągu i pojechaliśmy nim, o ile mnie pamięć nie myli do Karlsruhe, a stamtąd do Kehl. Kehl to już koniec Niemiec, przez misato rzeka, gdzie rzeka tam granica, a po drugiej stronie Strasbourg. No to ciach przez tą granicę, jakieś tam żarcie i przysłowiowe "ogarnięcie" i lecimy. Zaczynamy łapać. Umówiliśmy się w Belfort koło dworca i poszło.
Wesoła nasza kompanija podzieliła się na pary i jedne żeńskie trio i w ten oto sposób zwiększono szanse na łapanie stopa, bo 13 nikt raczej nie weźmie. Mi w udziale przpadło dziewcze może i sympatyczne, ale w turystyce niezbyt doświaczone i do tego spakowane w torbę, którą to na swoich wątłych plecach musiałem targać.
No i jakoś się do tego Belfort udało dojechać.