Koncepcja była taka: Zbieramy się i jedziemy do Francji, znajdujemy tam pracę, zarabiamy kupę kasy i żyjemy za nią jak pączki w maśle. Pięknie pięknie, plany, wszystko, elegancja, można jechać. JAk się potem okaże, życie inaczej troche wygląda. Ale o tym potem.
Kamanda nasza wspaniała liczyła sobie 13 osób, których wymieniać chyba nie będę, kto był ten wie, kto nie był ten słyszał, a kto nie słyszał, ten i tak nie wie o kogo chodzi. W każdym razie wyruszyliśmy z Białegostoku wieczorem i po wartkiej przesiadce na Wschodnim ruszyliśmy wartko (tak wartko jak PKP potrafi) do Zgorzelca.
Do Zgorzelca dojechaliśmy rano, przeszliśmy Odrę i poszliśmy szukać dworca w Goerlitz. W międzyczasie okazało się, że cztery lata prob nauczenia mnie mowy Goethego raczej nie był latami owocnymi, bo próby nawiązania kontaktu z Niecami mi nie szły. W każdym razie udało się dojść na dworzec, zakupić bilety Wohen Ende (tak to się pisze?) - które to były rewelacyjnie tanie i dzięki nim mieliśmy przejechać Niemcy szybko ja te srzały. No i rzeczywiście tak było. Przy okazji wpadliśmy (no przynajmniej ja) w kompleksy, bo niemiecka kolej w porównaniu z naszym kochanym PKP to jest naprawdę klasa. czyli że można jednak...
W każdym razie, jak już pisałem, moja osiemnastoletnia wówczas osoba pozostawała pod niesamowitym wrażeniem niemieckiej kolei i kupowaniem kawy "u Turka", tak że nocka spędzona na dworcu w Manheim była czystą niemalże rozkoszą. A w międzyczasie działy się rzeczy mniej lub bardziej zabawne jak omijanie bramki z opłatami za kibel przy żelaznej zasadzie "nie mów po polsku, żeby wstydu nie było", jakieś wina z kartonów, piwka, ot, młodzież na wakacjach. W każdym razie musieliśmy kimać w tym Manheim.