Jak już wspomniałem, te dzień chyba był karą za dowcip telefoniczny, od którego co poniektórym włos się zjeżył na głowie. Wstaliśmy, złożyliśmy namioty, pewnie coś tam pojedliśmy, poszliśmy do miasta*, kupiliśmy chyba nawet gazetę (bo było coś o Polsce i terroryźmie), no i w drogę. Kierunek: Aubenas. Bo jak poprzez SMSa napisał Sebastian, pachnie tam pracą.
Początki wyglądały nawet nieźle, udało się przejechać Lyon, a kawał to miasta przecież, udało się dojechać do całkiem urokliwego miasteczka o nazwie Vienna, i wtedy zaczeło się sypać. Mianowicie zjechaliśmy na zachodni brzeg Rodanu (co bardziej spostrzegawczy czytelnicy zauważą tu aluzję do zachodniego brzegu Jordanu, gdzie też jest niewesoło), a tam zaczęły się kłopoty. Co prawda udawało się podjechać, ale tak po kilka km, generalnie zapanowała stagnacja, żal i obawy, że pojedziemy, ale, jak to było w komiksie "dupą po prześcieradle". W związku z tym naprawde nie miałem oporów, żeby zapalić haszysz z dwoma przygodnie poznanymi rastamanami, kończąc tym samym moją lekkonarkotykową abstynencję, bo tak szczerze, to już w dupie to miałem.
Szło, jak już pisałem bardzo nieciekawie. Stopów ogólnie mieliśmy już za sobą ok. 10, kiedy było już ciemno, myśmy byli w dupie diabła i już małem wizję nocowania na trawniku pośrodku ronda. Oczywiście moja towarzyszka nie miała śpiwora, bo tenże był w torbie siostry, więc wizje były dwojakie: łapiemy do skutku, albo ja jak ten macho oddaje mój śpiwór i rano mam zapalenie płuc.
Na szczęście udało się zatrzymać busa z rodziną jadącą do owego Aubenas, ale oczywiście żeby nie było za dobrze, rodzina za grosz nie znała angielskiego, za to my francuskiego też nic a nic. Niemiecki, nawet tak lichy jak mój tez się na nic nie zdał, desperanto również. I jak tu wytłumaczyć, żeby nas wysadzili koło mostu?
W końcu wysiedlismy koło JAKIEGOŚ mostu, co nie znaczyło że to ten, bo miasteczko w górach a rzeka się kręci. No więc łaziliśmy po miasteczku, łazilismy i już myślałem że będzie bardzo źle, kiedy to zostawiłem towarzyszkę mą z gratami, a sam skoczyłem na szybki rekonesans. No i zdziwienie moje było wielkie, kiedy zawołała mnie z radiowozu. Juz myślałem, że mamy za darmochę nocleg za włóczegostwo i jakiegoś deporta czy coś, ale okazało się, że gliniarze są we Francji bardzo przyzwoici. Nie dość, ze chcięli dzwonić do naszego kontaktu ze swojego telefonu (bo nam padł), ale i zawieźli na miejsce (ten most konkretny - Pont jakiś tam, czytało się pont du sel) i gdy nikogo nie znaleźliśmy z naszych i zapewniliśmy że damy radę, to jeszcze, minąwszy pijanego, dojącego wino Sebastiana powiedzieli, że my tam czekamy. Pozdrawiam panów policjantów.
Miejsce, w jakim nasz zacna kompania rozbiła tzw obóz prezentowało się cudownie: kszaczory za oczyszczalnią ścieków, z dala od zabudowań, nad rzeczką. Pysznie.. Szybka kąpiel na tzw. Golluma (czyli na nagusa, rękoma i nogami łażąc po kamieniach, bo to noc była), piwko i lulu. Dzień był sakramencki. A o samym Aubenas za chwilę.
* miasto. W ogóle zachwiciła mnie ta Francja, bo jak się okazało, wcale nie są stereotypem te wszystkie senne miasteczka, małe uliczki, sklepiki, knajpki i cała reszta. Co prawda teraz (czyli wtedy, a to 100 lat temu), pełno tam marketów, ale chyba tym lepiej, bo to na nasze polskie keiszenie lepsze.