Ale nie po to się jedzie na Ozorę, żeby w górach siedzieć. Zebraliśmy graty (oczywiście nie wszystkie, ciekawe kto zapomniał ładowarki do telefonu?), wróciliśmy do Piwnicznej, dokupiliśmy produkty pierwszej potrzeby (czteropak), wspadziliśmy Dorotę w PKS a sami pojechaliśmy w stronę słowackiej granicy. Tak pare kroków do najbliższej wioski, molowanie kartona i...regeneracyjne piwo, nie śpieszy się nam.
Karton jednak był jak malowanie bo szybko udało nam sę złapać stopa. nie pamętam jaki był samochód, jaki był kierowca, poza tym, że żonaty, dzieciaty, ale nie tak dużo od nas starszy i cholernie sympatyczny. Droga do Prasowa poszła jak z rzysłowiowego bicza strzelił, można by powiedzieć. W mieście nie za cudnie, ot Słowacja, jednak kilka lat za Polską. Starówka, mimo, że sympatyczna sprawiała wrażenie nowo wybudowanej, a może nawet i taka była. Piwo jednak Słowacy mają całkiem niezłe, nam się nie śpieszyło, chwilę więc zabawiliśmy.
Na wylotówce na Koszyce postaliśmy dłuższą chwile i powoli zaczynaliśmy rozglądać się za miejscem na namiot kiedy jednak ktoś okazał się fajny i się zatrzymał. Czemu we trzech jest łatwiej niż we dwóch kilka lat temu? Chyba jednak kwestia kartonu.
No i dojechaliśmy do Koszyc. Austro Węgry pełną gębą (nie jest to bynajmniej pejoratywne), kawał, kurde bele, miasta. W ostatniej chwili złapaliśmy jeszcze kogoś w informacji, dzięki czemu nie za bardzo trudziliśmy się ze znalezieniem akademika na nocleg. Tam szybki rozładunek gratów i jeszcze szybsze wyjście do miasta. Fajne, naprawdę fajne te Koszyce.