Im bliżej Węgier tym bardziej wesoły byłem. A jak już wysiedliśmy, to już koniecznie musiałem Arany Aszoka wypić. Ale w knajpie nie było Arany Aszoka tolko było Borszodi, co tam, też dobre.
Zanim jednak udało się dojechać do Miskolc trzeba było trochę postać. W końcu Grzesiek pojechał ciężarówką z monojęzycznym kierowcą (i niestety był to kierowca węgierski, więc ogólnosłowiański odpadał), a mnie z Jaca podwiózł bijęzyczny słowacki aktor jadący do Miskolc na spektakl. Tylko że oni nie mają tetru tylko Divadlo.
Na miejscu spotkaliśmy się po nie tak strasznie długim czasie w knajpce przy placu Eszkerebeszke, czyli że nie pamiętam jakim. Miasto, trzeba przyznać bardzo sympatyczne, z zamkiem (czywiście dowiedziałem się o tym po powrocie i szkoda), niewysoką, XVIII-XIX wieczną zabudową. Takie, w którym mógłbym mieszkać, jakby co. Kimanie zorganizowaliśmy w akademiku, chociaż było ciężko. Z tego względu, że sędziwa portierka poza madziarską mową nie znała żadnej innej, nawet w desperanto ciężko szło. Szczęśliwie z pomocą przybył nam profesor lingwistyki, specjalność: języki słowiańskie. Największą zaletą owego akademika był fenomenalny balkon na którym spędziliśmy wieczór przy piwku, winie i papryce jakiejś. Tyle, że byliśmy jeszcze dość daleko od Ozory i zaczynało nam się spieszyć. Bo festiwal się własnie zaczął.