Z Miskolc wyskoczyliśmy już raczej szybko, jednak pojechaliśmy z zamiarem zobaczenia tej całej Ozory, Szczególnie że Sebastian i Aneta już tam dojechali w międzyczasie i skądinąd. No więc do boju.
Stopa złapaliśmy dość szybko, do Budapesztu wiózł nas młody psycholog, na jakąś rozmowę o pracę zdaje się zmierzał.Zostawił nas koło dworca Keleti, czyli stanowczo nie tego, z którego była szansapojechać do Ozory, ale tym lepiej bo mogliśmy zafundować sobie spacer wpoprzek rzeki połączony z degustacją piwa. O samym Budapeszcie rozpisywał się nie będę, ale słabość do niego mam. Oj mam.
Autobusem dotelepaliśmy się do dworca Kelenfold (czyli że chyba zachodniego), a że najbliższy pociąg był za jakiś czas zasiedliśmy w przydworcowej knajpie, gdzie stołowała się klientela raczej niewyszukana. Czyli knajpa z tych, jakie najbardziej lubię. Bo jak tu nie polubić knajpy w któej pokaźna, w sztok pijana Węgierka słysząć twój język mówi ci: na zdrowie, barmanem jest welkie chłopisko z wąsem a kibel na kluczyk do odebrania w barze?
W każdym razie z Budapesztu wyjechaliśmy po południu i po 2-3 godzinach osobówka nasza dojechała do Simontornyi, skąd prześliczny, stary jak świat autokar (pewnie Ikarus) zawiózł nas na miejsce.
A tam rewelacja. Od samego początku do samego końca byłem (i chyba wszyscy byliśmy) zmasakrowany dosłownie tym miejscem. Impreza odbywałą się w cholernie malowniczej dolinie, ponoć byłej ruskiej bazie wojskowej. Dwie sceny, kupa kramów, straganów, sklepików ze wszystkim począwszy od żarcia przez ciuchy, instrumenty na biżuterii końcąc. Ze 4 ha labiryntu wyciętego w kukurydzy, kino, prysnice pod chmurką, kukły, świecące w nocy kryształy, 3 metrowe grzyby, karuzele i cholera wie co jeszcze. Muzyka w zasadzie 24 h, na głownej scenie krócej, od 22 do 4. Ale do 4 po południu. ludzie nmiesamowicie pozytywni, w zasadzie brak pijanych w sztok buców, jak to w różnych miejscach bywa, mało śmieci, dobra pogoda. Straszliwie na plus.