Na wyjazd na Ozorę trzeba było mnie namawiać ze trzy wyjścia na piwo. Bo ja chcę do Mołdawii, bo na Węgrzech już byłem, bo na elektronike to łee, bo coś tam...
No więc idę z plecakiem na mój ulubiony przystanek na wylotówce do Warszawy, idę idę, i smutek mnie ogarnął. Wielki. Bo stały już trzy osoby, zorganizowane w sposób następujący: solista i duet, mono i stereo, że się tak wyrażę. Nic to, wcześnie jeszcze, śpieszyć, to mi się nie śpieszy. Solista stał na górce, na ciągłej linii, łapał na kciuka, trochę mu pójdzie, mi się nie spieszy. Para łapała na przystanku, żeby im nie przeszkadzać walnąłem się na trawce na plecaku, zapaliłem papieroska, pokopałem piętą w ziemi, wziąłem "Konopielkę" z plecaka i poczytałem.
W międzyczasie okazało się że para jedzie do Łomży, więc nie po drodze mi z nimi kompletnie. Z resztą wspomnienie stopowej podróży do Łomży parę lat temu skutecznie mnie od tego miasta odpycha do tej pory. No to leżę, to siedzę, coś tam pogadałem, popaliłem papieroski, solista złapał, ale nie pojechał, parka pojechała, solista pojechał, można wstawać. Wziąłem karteluch z przeestetycznym napisem W-WA i zacząłem machać, i nawet nie zdążyłem zacząć się irytować, kiedy koło mnie stała już biała furgonetka.
Kierowca to klasyczny przedstawiciel wolnego zawodu technicznego w klasycznym pojeździe. Całkiem nam się symptycznie jechało, chociaż na siłę udawane zdenerwowania w różnych tam sytuacjach akcentowane wykrzykiwanym wtedy 'faaaaaak' zaczynały mnie powoli irytować. W każdym razie dotarliśmy pod Piotrków Trybunalski i stamtąd do Łodzi miałem już dojechać jak marzenie. Czyli pięknie, Warszawę minąłem, nie muszę się przebijać, kombinować noclegu, do Łodzi tuż - tuż, więc pójdzie jak złoto.
Wysiadłem, jakoś przelazłem na drugą stronę obu szos, rozejrzałem się za jakimś lepszym miejscem, zapaliłem, podszedłem, popaliłem jeszcze aż moje przypuszczenia nie zaczeły objawiać się w formie narastającej pewności: nosz kur..a jestem na autostradzie! Trudno, radzić sobie trzeba, iść nie ma co, markera mam, kartonu nie mam, alumatę mam. Napisałem na macie "Łódź" i łapię. I mi nie idzie. Bo mata spora, TIR-y jak jadą to wieje, mata z rąk leci, mam to w dupie, podejdę, zobaczę co jest dalej. Jakiś sklep może, wjazd, zjazd, Łódź, cokolwiek?
Dalej była niespodzianka bo koło mnie stanął zdezelowany pickup Rzut plecaka na pakę jak na amerykańskich filmach i poszli. Okazało się, że głupio, że wysiadłem pod Piotrkowem, bo trzeba było zaraz pod Warszawą, no, nic to, godzina w plecy i parę kilometrów za dużo to żadna tragedia. Jeszcze szybka rozmowa o mojej magistere, co to jej pewnie nigdy nie napiszę i wysiadam w Łodzi.
Fajnie. Telefon do Jacy, że jestem, papierosek i lecimy.